...:: Gdy umiera ktoś bliski ::..

Kładziesz się spać. Śpisz spokojnie, kiedy skoro świt budzi Cię dźwięk telefonu. Myślisz sobie, „nie odbieram, ktoś się pomylił albo znów dzwonią z reklamą”. Dzwonek nie milknie, a telefon domaga się odebrania. Wstajesz, odbierasz i jak grom z jasnego nieba spada na Ciebie ciężar usłyszanych słów. Po drugiej stronie telekomunikacyjnych kabli, ktoś ze ściśniętym gardłem, powstrzymując łzy, oznajmia Ci: „Wiesz... on/ona nie żyje... Zmarł/a w nocy, nad ranem, dzisiaj, wczoraj...”.

W tym momencie zapada cisza. Łzy napływają do oczu. Nie wiesz, co powiedzieć. Padają zdawkowe zdania, pojedyncze wyrazy. Odkładasz słuchawkę telefonu i siedzisz nie mogąc uwierzyć, w to co przed chwilą usłyszałeś. Nie wiesz, co z sobą zrobić. Chce Ci się krzyczeć i płakać jednocześnie. Myślą nie daje spokoju pytanie dlaczego? Boli. Targa Tobą cała paleta emocji i uczuć. Niewiara w to, co się stało, smutek, pustka, tęsknota, żal i masa innych.


Mija miesiąc i znów odbierasz podobny telefon. Potem kolejny i kolejny, a Ty wciąż dostajesz wiadomości o śmierci kogoś kogo znałeś. Nie zdążyłeś otrząsnąć się po jednej stracie, kiedy dotykają Cię kolejne. Z trudem prasujesz kolejny raz czarny, wyjściowy strój, zamawiasz wieniec i jedziesz się pożegnać. Mija nieco więcej niż półrocze, a Ty byłeś już na siedmiu pogrzebach. Siedem razy żegnałeś i towarzyszyłeś w ostatniej drodze ludziom, których znałeś. Żegnasz bliskich krewnych, których kochałeś, przyjaciół i znajomych. 
 
Bezsilność i zmęczenie sprawia, że pytasz ile jeszcze, ile jeszcze osób... Prosisz, błagasz, resztkami sił, w duchu krzyczysz „och śmierci odejdź precz! Chodź na jakiś czas. Nienawidzę cię! Przestań być zachłanną! Mimo żeś nieunikniona, żeś częścią naszego życia, daj odpocząć mi! Ochłonąć daj! Zwolnij, odpocznij mimo, żeś bramą w inny świat - nie spiesz się! Mam cię już dość.” Boga błagasz, byś w najbliższym czasie nie musiał się z nikim żegnać. Wywieszasz niewidzialny szyld pt. „oddam zmęczone serce w dobre ręce”.

Mijają dwa lata od pierwszego pożegnania, a ty wciąż nie przestajesz być gościem na cmentarzu. Mijają dwa lata, a ty wciąż odbierasz telefony o tej samej treści...Dwa lata - trzynaście razy... Nie masz już sił, jesteś u kresu wytrzymałości.. W końcu upadasz pod ciężarem, dajesz za wygraną. Poddajesz się tęsknocie. Ulegasz emocjom. Pod wpływem pocieszeń - sloganów z cyklu „Bóg tak chciał”, „taka Jego wola” z goryczą, rozżaleniem i ogromny poczuciem krzywdy mówisz Mu nie! Nie możesz się odnaleźć. Nie możesz pojąć jak Bóg, nieskończone Dobro, Bóg który jest Miłością może chcieć twojego cierpienia... bo przecież cierpisz... Powoli milkniesz, nie mogąc dłużej słuchać, że „Ktoś” tak chciał. Walczysz z sobą, zamykasz się na ludzi, na Niego, czujesz się skrzywdzony. Towarzyszy ci poczucie nieopisanej straty. Grzęźniesz w bólu... i tak mijają ci kolejne miesiące – na walce... Jesteś ale nieobecny. Budujesz mury, aby przetrwać. Okopałeś się i czekasz, aż wojna umilknie.. 
 
Tymczasem śmierć tak nagła, że zawsze staje się mało wiarygodna. Tak punktualna, że zawsze nie w porę. Dla nas żyjących zawsze za wcześnie. Tak bliska, że zawsze obca, tak znana, że zawsze straszna. Ci wszyscy, których pożegnaliśmy - Ja i Ty, żyli krótko, choć żyć tak bardzo chcieli. Bóg ich powołał, odeszli nagle, bez pożegnania, przedwcześnie. Pogrążone w żałobie serce żegna się z umarłymi. Szuka sposobu na pozbycie się bólu rozstania, cudownego plastra łagodzącego zranienie. W końcu wychodzisz. Wracasz z pola bitwy.. obolały, poraniony, zmęczony... Nie masz już siły stać więc po wielu miesiącach klękasz... Nic nie mówisz... patrzysz... 
 
Pokój, siła, zabliźnienie ran, w końcu wytchnienie – to niesie święta cisza. Znajdziesz to w obliczu Najwyższego ukrytego w Najświętszym sakramencie, w konfesjonale i w Eucharystii. Jednak niedziała to jak czarodziejska różdżka. Potrzebny jest czas. Wszystko ma swój czas. Powrotu są długie i potrzebują czasu. Bóg śmierć widzi inaczej niż my. Człowiek jako mur rozłąki, On zaś jako bramę do domu swego Ojca.

A Ty jak ją widzisz? Prawda, że trudno spojrzeć po Bożemu?. Całe życie człowiek się uczy. Zdobywa doświadczenie i mądrość życia. Życie, jego codzienna rzeczywistość to jednak nieco inna szkoła niż ta, do której przywykliśmy. Z książkami, zeszytami, z dzwonkami na przerwę. I choć tu i tu są nauczyciele i człowiek zdaje rozmaite sprawdziany, egzaminy itp., to ta pierwsza zwana szkołą życia jest trudniejsza. Tu nie istnieją wieczne poprawki, ściągi, skrypty, drogi na skróty. Dzwonków na przerwę też nie ma. Wagary, nieodrobiona praca domowa o wiele więcej kosztuje. Życia nie da się powtórzyć, zacząć od nowa z czystą kratką, z wymazanymi nieobecnościami. Proza życia nie lubi wagarowiczów. Jest znacznie bardziej surowym i wymagającym nauczycielem niż nasi wychowawczy i profesorowie.

Czego mnie to nauczyło? Życie bywa przewrotne. Trzeba dbać o znajomości, o relacje między bliskimi. Nie wolno odkładać odwiedzin w nieskończoność. Należy cieszyć się, każdą wspólnie spędzoną chwilą, każdym uśmiechem, każdym słowem. Nauczyło mnie, że trzeba dołożyć wszelkich starań, aby znaleźć czas dla siebie nawzajem, bo kiedyś przyjdzie dzień, że będziemy chcieli zadzwonić, spotkać się, podzielić się słowem, a wtedy okaże się że jest za późno. Przyjdzie rozstanie i wyrzuty, a straconego czasu nie nadrobisz. Szkoda czasu na gniew, złość. Lata zawiści i trwaniu w milczeniu... Ważne jest dziś! Ważny jest człowiek! Przyjaźń i miłość! 
 
Ostatnie miesiące nauczyły mnie jeszcze czegoś. Trzeba szanować czas. Minuty i godziny. Dni, tygodnie oraz lata. Szanować chwilę. Utracona staje się nie do nadrobienia. Czas mija jak szalony, jak sprinter na olimpiadzie zdobywający kolejny rekord. Czy chcemy, czy też nie, choćbyśmy zaprzeczali przyzwyczajamy się do czyjejś obecności. Jesteśmy sobie wzajemnie potrzebni, nawet gdy zaprzeczamy, że tak nie jest. Możemy krzyczeć, tupać nogami, że nikogo nie potrzebujemy, sami damy radę, ale to na nic, bo w głębi serca potrzebujemy drugiego człowieka. Tak nas stworzono i nie zmienimy tego. Prędzej czy później będzie nam kogoś brakować. Rozstania, jakie one by nie były bolą. Wszystkie podobnie. Czy to na chwilę, czy na zawsze ukradkiem, cichaczem, niepostrzeżenie kradną jakąś cząstkę naszej duszy. 
 
I chyba najważniejszego czego nauczyło mnie doświadczenie śmierci bliskich, wbrew pozorom - "wiara łagodzi smutek, pociesza gdy serce płacze". Zazwyczaj to jedyna nasza siła. Nasze wsparcie, nasza tarcza, nasze schronienie. Nawet jeśli początkową ją odrzucamy. Ja wciąż walczę. Walczę by wyjść zwycięsko i znów móc odetchnąć pełną piersią. Poczuć lekkość i zwiewność duszy. Bez wiary jednak, jakkolwiek pojmowanej, nasza codzienność, wszelki podejmowany trud nie ma sensu. Dla wiary nie ma spraw nie możliwych. Choć śmierć tak celnie trafiała w moje życie, zatapiając kolejne znaczące i wyjątkowe statki, nie utonęłam. 
 
W ludzkiej tragedii jaką jest strata bliskiej kochanej osoby, na wszystko jest czas. Na smutek z żałobą i na wiarę z nadzieją. Na gniew i pokorę wobec kruchości ludzkiego życia. „Każdy zaś, którego pożegnałeś [Ja i Ty] już na ziemi, jest Ci drogowskazem ku niebu” (T. Ważny, Gdy umiera ktoś bliski). Na pocieszenie (może niektórzy stwierdzą, że marne...) słowo: "Dusze sprawiedliwych są w ręku Boga i nie dosięgnie ich męka. Zdało się oczom głupich, że pomarli, zejście ich poczytano za nieszczęście i odejście od nas za unicestwienie, a oni trwają w pokoju" (Mdr 3,1-3).

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz